środa, grudnia 07, 2011

STOCZNIOWCY


1 maja 2002, "Druga Zmiana" tereny postoczniowe, rejon pochylni K-2

Tekst; Krzysiek Miękus dla MaleMEN, wrzesień 2009

Żyją i pracują na terenie Stoczni Gdańskiej. Nie budują statków, nie należą do związków zawodowych, nie tworzą zwartej grupy. Mija 10 lat, od kiedy artyści zaczęli kolonizować Stocznię Gdańską.

Strażnik na bramie numer 2: “Taka młoda i na stoczni pracuje? Aaaa.... bufetowa!”
Honorata Martin pracuje na terenie Stoczni Gdańskiej, ale nie jest bufetową. Jest artystką, ma pracownię w budynku dawnej dyrekcji stoczni. Podobnie jak Maciek Salamon, w którego filmie Ślub wystąpiła. Film uhonorowano nagrodą za krótki metraż zagraniczny na festiwalu Northern Wave 2009 na Islandii. W filmie zagrał też Maciej Szupica - artysta, który również pracuje w stoczni. W 2007 roku Szupica zdobył Grand Prix na festiwalu Yach Film za teledysk do utworu Dziwny jest ten kraj gdańskiej formacji Pink Freud. Główną rolę w tym teledysku zagrał Piotr Jachołkowski. Jego pracownia sąsiaduje z przestrzeniami Martin, Salamona i Szupicy. Zdjęcia do teledysku powstawały w dziewiętnastowiecznej willi dyrektora niegdysiejszej Stoczni Cesarskiej. Willa - która przez wiele lat gościła trójmiejski Teatr Znak - już nie istnieje, ale to zupełnie inna historia. Zanim została wyburzona, wychodziły na nią okna pracowni Szupicy i Jachołkowskiego. Podobnie jak okna pracowni Grzegorza Mańko, autora muzyki do filmu Ślub. Mańko przeprowadził się w zeszłym roku do Warszawy, a jego pracownię zajął muzyk Adam Hryniewicki - do niedawna perkusista zespołu Dick4Dick, którego jednym z założycieli i stałych członków jest także Maciej Szupica.
Pamiętna próba tego legendarnego zespołu odbyła się na dachu budynku mieszczącego pracownie twórców - znanego także pod nazwą Koloni Artystów. Próbę zarejestrowała francusko-niemiecka stacja telewizyjna Arte. Fotografował ją Michał Szlaga, który ze stocznią związany jest od 1999 roku.
Budynek dawnej Kolonii Artystów stoi dziś pusty. Miał być przez dewelopera wyremontowany i adaptowany na nowoczesne biura. Biur nie ma, jest kryzys.
Artyści (ale nie wszyscy) przenieśli się do sąsiedniego budynku, znanego także jako Dyrekcja. Zamiast budynku maja tylko część korytarza i kilka pomieszczeń.

Obłęd

Michał Szlaga: Tu były biura Stoczni Gdańskiej S.A. W 1999 roku przyszedłem do jednego dyrektora odpowiedzialnego za kontakty z dziwnymi ludźmi, takimi, jak ja. Wpuścił mnie, ale początkowo w ogóle nie robiłem zdjęć. Tylko chodziłem i zwiedzałem. Niekiedy przyjeżdżaliśmy z kumplem jego garbusem i czekaliśmy na wschód słońca. Po jakimś czasie ten sam dyrektor powiedział mi, że koniec załatwiania przepustek z nim, bo właścicielem miejsca staje się nowa firma - Synergia 99. Wtedy trafiłem od razu do Romana Sebastyańskiego, który wyznał mi, że marzy mu się wspólny projekt z artystami.
Maciej Szupica: Dostałem informację od znajomej i pojawiłem się na pierwszym spotkaniu z Sebastyańskim. To zresztą bardzo fajna postać, która zaraziła ludzi stoczni, artystów i Synergię świetnym pomysłem.

Synergia 99 stanęła przed poważnym dylematem: kupując ponad połowę terenu dawnej Stoczni Gdańskiej S.A., przejęła także większość miejsc kojarzonych z narodzinami Solidarności. To spory kłopot dla dewelopera, który zamierzał przekształcić te tereny w nową dzielnicę Gdańska - Młode Miasto. Rozwiązać go miał Roman Sebastyański - dyrektor marketingu firmy. Jego zadanie: włączyć tereny dawnej stoczni w tkankę miejskiej przestrzeni publicznej.

Roman Sebastyański: Obłęd! Obłęd polegał głównie na tym, że realizacji takiego zadania nie można było kupić (za żadne pieniądze), a przecież tak właśnie działają prywatne firmy deweloperskie. Więc jak to zrobić? Miałem trzy tygodnie, aby odpowiedzieć na to pytanie.
Muszę jednak przyznać, że zaproponowanie rozwiązania problemu nie stanowiło dla mnie większego kłopotu: zasugerowałem wpuszczenie do Stoczni młodych artystów (rożnych sztuk) oraz umożliwienie im swobodnych działań twórczych w pustych i bezużytecznych postoczniowych obiektach.
Bożena Eltermann: Nie mogłam uwierzyć, że można ubiegać się o własną pracownię! Wtedy - podobnie, jak i dziś - nie było takich możliwości. Zawsze trzeba się jakoś układać z różnymi instytucjami, coś za coś, wykonywać jakąś pracę, nigdy nie ma pewności, że sala będzie dostępna. A tutaj oferowano nam własną przestrzeń do pracy i to praktycznie za darmo. Zadzwoniłam do Sebastyańskiego, bo nie mieściło mi się w głowie, żeby to mogła być prawda. Okazało się, że była.
Sebastyański: Pomysł wzbudził początkowo wiele wątpliwości, zarówno po stronie dewelopera, jak i artystów. Synergię uspokajałem, argumentując, że jeśli tylko zapewnimy artystom to, czego pragną i potrzebują najbardziej, czyli wolność twórczej wypowiedzi, to z resztą spraw sobie poradzimy bez większych problemów. Wiedziałem, że artyści potrafią być odpowiedzialni.
Szlaga: Do dziś nie wiem, jakim cudem nigdy nie doszło tu do jakiegoś wypadku. Wielodniowe imprezy, grillowanie na dachu, ogniska, łażenie po nabrzeżach. Wspinaczki na dźwigi!
Tomek Kopcewicz: Nie wykluczone, że ja też wchodziłem na dźwigi. Ale okoliczności dokładnie nie pamiętam. To nie było niczym nadzwyczajnym. Zdarzały się duże imprezy, na które przychodzili ludzie z zewnątrz. Wtedy teren Kolonii nie był jeszcze ogrodzony. No i po prostu była jazda. Wspinaczki na dźwigi to pikuś! Bo stocznia, to prawdziwie chłopackie, łobuzerskie miejsce. Pełen industrial. Przecież tutaj nawet autentyczny pociąg jeździ środkiem drogi. Można się normalnie pod niego władować. Może dlatego nikt nigdy sobie nic nie zrobił. Bo nawet po pijaku ludzie uważali.
Szlaga: Roman zorganizował coś w rodzaju otwartego konkursu, pościągał trochę swoich znajomych z trójmiejskiej sceny punkowej sprzed 15 lat. Wybrał wstępnie trzy budynki na stworzenie Kolonii Artystów.
Sebastyański: Pod koniec 2001 roku, prezes Synergii, Janusz Lipiński poprosił mnie o pokazanie mu całej, zebranej przeze mnie dokumentacji dotyczącej artystów zainteresowanych działaniem na naszym terenie. To, co zobaczył i przeczytał zrobiło na nim duże wrażenie i już następnego dnia podjął decyzję o realizacji projektu i przekazaniu artystom najlepszego ówcześnie, pustego, a zarazem jakże symbolicznego obiektu na terenie dawnej Stoczni: budynku dawnej Centrali Telefonicznej. To stąd właśnie, dzięki akceptacji przez władze PRL jednego z 21 postulatów strajkujących stoczniowców, płynęły w eter niecenzurowane relacje z negocjacji strajkujących z komunistyczną władzą.
Szupica: Słaby jestem w historii i nie znam się na Solidarności, choć nie mogę powiedzieć, że duch miejsca na mnie nie działał. Bo pierwsze piosenki, jakich na pamięć się nauczyłem, to piosenki solidarnościowe z kaset należących do mojego ojca.
Grzegorz Klaman: Solidarność akurat tutaj była. Ale stocznia jest martwa, jest skansenem. Coraz mniej ludzi pamięta o tamtych wydarzeniach, niektórzy nie mają o nich w ogóle zielonego pojęcia. Pamięć o Solidarności powinna być przekuta w fakty artystyczne, a nie martwe pamiątki lub potwory firmowane przez IPN. Lepiej jest zrobić dobry film dokumentalny, obrazy, książkę, niż nudne muzeum, które potrafi zdusić dowolną pamięć. A Solidarność jest częścią naszej pamięci i chcemy, by ta pamięć kreatywnie pomagała nam rozumieć to, co dzieje się na świecie.
Iwona Zając: Początkowo inspirował mnie mit Solidarności. Bo mnie to wciąż wzrusza, ten strajk, że ludzie są razem, że Wałęsa przemawia, oddolny ruch. Pamiętam tamto uniesienie i atmosferę. Jednak, gdy się tu pojawiłam, zorientowałam się, że nic z tego nie zostało. To wszystko po prostu się rozsypało. I mój przyjaciel, który pracował w stoczni w Gdyni zaczął mi opowiadać o ludziach. Że często nie mają kasy, że pracują na własnych narzędziach. I później, jak przychodzi kontrola, to płaczą przed inspektorami i proszą, by nie donieśli szefowi, bo stracą pracę. Wpadłam wtedy na pomysł zrobienia obrazu na murze stoczni, poświęconego stoczniowcom. Mnie interesowało, jak czuje się człowiek, który całe swoje życie spędził w jednym zakładzie. Bo wiedziałam, że nigdy tego nie doświadczę. Chciałam dowiedzieć się, co teraz myśli ktoś, kto przyjechał tutaj w wieku czternastu lat z jakiejś wioski, po tym, jak naczytał się o morzu i o przygodach, wyobrażał sobie rozwój i ucieczkę do Szwecji.

To nie jest praca dla chłopców

Szlaga: Nie miałem wtedy stałych dochodów jako fotograf, a starałem się myśleć zdroworozsądkowo (w każdym razie, tak mi się zdawało), więc zatrudniłem się na stoczni. Pociągała mnie też wizja, że doświadczę tego wszystkiego od drugiej strony. To było bardzo romantyczne. W międzyczasie poznałem pana po filozofii, który był dźwigowym. W życiu podejmował się różnych prac, ale dopiero praca na stoczni dała mu spokój.
Sprawa była prosta. Pewnego dnia, przechodząc przez bramę, zobaczyłem ogłoszenie naboru na malarzy-piaskarzy kadłubowych. Byłem przyciśnięty brakiem kasy i postanowiłem się zatrudnić. Ale nie wiedziałem, że z malarzami kadłubowymi jest tak, że jak są kiepskie warunki i zbyt duża wilgotność, to są przestoje, ale jak warunki są dobre i właściwa wilgotność, to daje się na maksa. Ja trafiłem na dobre warunki. Pracowaliśmy po kilkanaście godzin dziennie, non stop. Łącznie z sobotą i niedzielą. Wytrzymałem osiem dni. Dziewiątego dnia poszedłem się zwolnić. Zrozumiałem, że to nie jest praca dla chłopców i ja się do tego nie nadaję. Przynajmniej tyle się nauczyłem. Ale to już nie było takie romantyczne.
Klaman: Jesteśmy tu od 2000 roku, ale na stałe wprowadziliśmy się dwa lata później. Początkowo patrzono na nas, jak na dziwolągi, ale jednak w ciągu tych dziewięciu lat artyści wpisali się na dobre w stocznię. I teraz współpracujemy przy projektach z wieloma robotnikami. Mamy z kim rozmawiać, rozumiemy się. Ludzie, których zaufania długo nie mogłem zdobyć, gdy zapraszałem ich do moich projektów wideo (na przykład do Solidności) teraz przychodzą na wystawy i rozmawiamy razem o sztuce. Dzięki temu przestano traktować artystów, jak intruzów.
Kopcewicz: Gdańsk zawsze miał takie miejsca, jak stocznia, które artyści adaptowali. Od 1984 roku najważniejsze i najciekawsze wydarzenia artystyczne w Gdańsku robione były w przestrzeniach adaptowanych: Wyspa Spichrzów, Galeria C14, Łaźnia, Wyspa, Modelarnia, PGR-ART, Spiż 7… To stara gdańska tradycja.
Klaman: Takich miejsc, jak Wyspa właściwie już nie ma. Bo my powstaliśmy na fali galerii alternatywnych z lat 80. Nasza nazwa wywodzi się od Wyspy Spichrzów, która wówczas - w połowie lat 80 - była w zasadzie terenem niczyim. Jako artyści zaanektowaliśmy sobie część miasta. Mieliśmy częściowo zburzone budynki, pozbawione dachu, na granicy między budowlą, a przestrzenią publiczną. Robiliśmy wystawy, instalacje, działania, koncerty, spotkania. Zorganizowaliśmy także seminaria i warsztaty z architektami w 92 i 94 roku. Najwyraźniej nikt się nimi nie przejął, bo Wyspa Spichrzów do dziś pozostaje ruiną, ale my musieliśmy się wynieść.
No a teraz jesteśmy w stoczni, która jest jeszcze ciekawszym miejscem, z całą jej historią, Solidarnością, przestrzenią, waterfrontem. Ale my nie zrobiliśmy tu żadnego desantu. Choć wielu artystów wylądowało w stoczni na zasadzie egzotyki, to nas to nigdy nie pociągało. Doskonale wiedzieliśmy, gdzie przychodzimy, a dzisiaj mamy jednak za sobą 25 lat działań związanych z rewitalizacją.
Zając: Wraz z przyjaciółmi, zorganizowałam dwie edycje pleneru Stoczni-Spojrzenie z zewnątrz, na które zaprosiliśmy artystów z Europy. Przyjechali na własny koszt, bo nie miałam pieniędzy, ale wydawało mi się na maksa ciekawe, żeby zobaczyli stocznię i zrobili tutaj swoje projekty. Miejsce niesamowite. I udało nam się - żebrząc - wydać kolorowy katalog. Składałam wnioski, ale nikt nie rozumiał, po co te warsztaty. Myślano, że chcę grilla robić.
No i wtedy też powstał cykl moich rysunków “Stocznia i ja”. Pragnęłam zaznaczyć, że jestem jej fragmentem. Plakat pleneru zrobił mój kolega: do obrazu mojego ciała dodał skrzydła ze stoczniowych dźwigów. Później wykorzystałam ten sam motyw na murale malowanym na murze stoczni. W ten sposób powstała ta stoczniowa Nike.
Eltermann: Dla mnie sama stocznia jest tylko pojemnikiem. Bez wątpienia bardzo pięknym. Z tymi wszystkimi żurawiami, mewami, światłem, spokojem. Bo tu panuje całkowity spokój, jakby to było miasto w mieście. Mnie jednak inspirowały i inspirują nadal przede wszystkim spotkania z innymi artystami.
Kopcewicz: Można było tu przez 24 godziny na dobę robić sztukę. Gdy ktoś chciał o 3 nad ranem wziąć gitarę i zagrać sobie jakiś kawałek, to nikomu to nie przeszkadzało. Na dole istniała sala prób. Godzinami się dyskutowało na korytarzach. Poza tym byliśmy bardzo blisko centrum, a jednocześnie odcięci od miasta. Jakby w enklawie. I ta swoboda. Gdy chciałeś wyjść na podwórko i rozpalić ognisko, to nie było problemu. Bajkowo, co tu dużo mówić.
Szlaga: Na początku powstała niefajna sytuacja, bo Synergia nie chciała z nami gadać indywidualnie. Nie chcieli rozliczać się z kilkunastoma osobami w miesiącu. Woleli jednego zarządcę, więc znaleźli gościa, który miał całością administrować. Był jakimś właścicielem hurtowni chemicznej. Jemu marzyła się druga Burakowska. Szukał szybkiej kasy, próbował na siłę tworzyć kolektyw, zadawał odrabianie pańszczyzny dla grupy. Musieliśmy stworzyć wspólny program. Ale od razu powstały zatargi, bo dla nas istotna była totalna wolność. W końcu, po 2 latach ten gość sam zrozumiał, że tylko utapia tu kasę, więc sobie poszedł. Wtedy staliśmy się pełnoprawnymi rezydentami.
Klaman: Pomysł tworzenia Kolonii Artystów był dobry, tyle że nie powstała żadna spójna struktura, żadna konkretna propozycja. I dlatego się skończyło.
Szlaga: To, co było najwspanialsze, to właśnie fakt, że w Kolonii nic nie działo się na siłę. Jeśli ludziom chciało się coś zrobić, to się skrzykiwali. Wtedy Kolonia wypuszczała wspólne projekty, jak na przykład imprezy didżejskie, działania z teatrem Znak, czy kino Mołotow.

Mołotow

Szupica: Radykalny Klub Filmowy “Mołotow” powstał, by podreperować budżet zespołu Dick4Dick. Bo chcieliśmy podczas koncertów robić projekcje, ale nie mieliśmy projektora. Kluby nie były wtedy wyposażone w taki sprzęt, więc nasz basista, Krystian Wołowski - który akurat się ożenił - wydał pieniądze ze ślubu na używany projektor. Chcieliśmy mu te pieniądze jakoś zwrócić, więc założyliśmy kino w studiu fotograficznym Michała Szlagi. Sprzedawaliśmy bilety, ja projektowałem i drukowałem plakaty na sitodruku, chłopaki tłumaczyli filmy z różnych języków. Mimo iż w cenie biletu było grzane wino, to całość okazała się totalną wtopą. Nie udało nam się spłacić w ten sposób rzutnika.
Szlaga: Trochę ludzi pościągałem do stoczni na sesje zdjęciowe. Jan Klata od dawna nie robi tu przedstawień, ale czasami przyjeżdża w odwiedziny. Fisz i Emade przyjechali do mnie na sesję. Ściągnąłem też Sasnala. Trudno powiedzieć, czy mit stoczni miał jakieś znaczenie, ale zawsze odwiedzinom towarzyszył spacer.
Tomek Sikora: Michał Szlaga pomógł nam zorganizować Galerię Bezdomną na terenie stoczni i to świetnie zafunkcjonowało, zwłaszcza, że znalazło się też pomieszczenie, w którym ludzie mogli spać. Warunki były spartańskie, ale to tylko podkreślało bezdomność galerii. Wieczorem była impreza, ognisko, koncert. Znakomity wieczór. I pojawiła rekordowa liczba uczestników. Pamiętam, że sama wystawa robiła ogromne wrażenie w tych pustych, naznaczonych symboliką halach.
Szlaga: Bywało, że nie wychodziłem w ogóle ze stoczni przez miesiąc albo i dłużej. Zdarzały się nieprzerwane dwutygodniowe imprezy. Na dole była przez jakiś czas hurtownia spożywcza. Oni dowozili ludziom zakupy na telefon. Ale można było też zejść, zapukać i podać numery produktów. Po kilku minutach pan wystawiał siatkę przed drzwi. Funkcjonowały też bufety stoczniowe. Pozostawała tylko kwestia szmuglowania alkoholu do środka.
Kopcewicz: To była nagła potrzeba. Musiałem jakoś zdobyć alkohol, więc postanowiłem przeszmuglować ćwiartki ukryte w chlebie. Strażnicy ich nie wykryli, ale i tak akcja skończyła się fatalną awanturą, bo byłem już podpity. Zabrali mi przepustkę i wyrzucili za bramę. Musiałem później przeskakiwać przez mur przy Kazamatach. Doczołgałem się jakoś do kolonii, a następnego dnia stawiłem na dywaniku u komendanta Grudnia, by wytłumaczyć mu całą sytuację. Był bardzo wyrozumiały i wystawił mi kolejną przepustkę. Wspaniały człowiek!
Zając: Ten mój mural “Stocznia” niebawem zniknie, bo mur, na którym powstał ma zostać wyburzony. Strasznie mocno to przeżyłam. Chciałam go chronić, Fundacja Centrum Solidarności proponowała, żeby całość zrekonstruować na wystawie “Drogi do Wolności”. Ale szybko zdałam sobie sprawę, że nie chcę, by jakaś instytucja i do tego tak silnie nacechowana politycznie przejęła pracę, która jest niejako częścią mnie samej.
Klaman: Stocznia jest bardzo blisko struktury miejskiej, ale istnieje mur, który ją chroni. Niemniej mur jest kruchy, bo lada moment zniknie. Więc na razie chroni nieco stocznię przed dewastacją, przed tym, co staje się udziałem innych części miasta - porzuconych, pozostawionych i zrujnowanych.
Władze miasta nigdy nie interesowały się terenami łączącymi Gdańsk z wodą. Tak jakby nikt nie widział w tym waloru. Stereotypowo, w Gdańsku sądzi się, że wszystko sprowadza się do ratusza, Neptuna i paru odrestaurowanych kamienic. Nie dostrzega się atrakcyjności całego ciągu wodnego, ze stocznią, Wyspą Spichrzów, Ołowianką. To brak świadomości tego, jak to miasto zostało ukształtowane. Może dlatego, że to nie my kształtowaliśmy to miasto przez ostatnie 300 lat i być może w ogóle go nie rozumiemy. Starówka jest jedynie dekoracją zbudowaną z klocków. Natomiast stocznia nie jest dekoracją. Jest autentyczna i oryginalna. Jej zawartość modernistyczną i postindustrialną postrzega się przez pryzmat polityki, bo modernizowali Niemcy i komuniści. I to źle łączy się z bogoojczyźnianym patriotyzmem. Nie widzi się piękna i atrakcyjności w przestrzeniach postindustrialnych. To chyba wynika z niedojrzałości estetycznej.

Kombatanci

Szlaga: Najlepsze czasy kolonii artystów już minęły. Przed koncertem Jarre’a wycięto 200 drzew, wcześniej stały tu niezniszczone hale, z maszynami w środku. Były suwnice, piece. Przez długie miesiące pojawiali się ludzie grający w turbogolfa. Teren był dziki i pełen zakamarków, zaś my byliśmy zawieszeni, jakby w jakimś niezwykłym parku. Mnie codziennie usypiał przyjemny szum piaskowania, ale podczas wiatru słychać było z oddali walenie blach, jak z jakiegoś koszmaru. Teraz niewiele z tego klimatu pozostało.
Szupica: Na początku czuliśmy się tu, jak na bezludnej wyspie. Chodziliśmy z Adim [Adamem Hryniewickim] po zamkniętych budynkach, które wyglądały jakby żywcem wzięte z Mad Maksa.
Eltermann: Gdy byliśmy jeszcze w starym budynku, odpychałam ewentualność, że ten nasz stan może się kiedyś skończyć, ale jak już wybuchło całe to zamieszanie z kolonią i nowym deweloperem (firmą BPT), to nastąpiło we mnie jakieś odłączenie. Zrozumiałam, że szamotanina nie ma sensu i w końcu trzeba będzie się stąd wynieść.
Klaman: Myślę, że nieszczęśliwą rzeczą była debata i medialna kampania przeciwko deweloperowi, rozpętana pod koniec istnienia Kolonii. Bo przecież wszyscy wiedzieli, w jakich warunkach i na jakich zasadach działali. A nam - Wyspie - jednak udało się dogadać z nowym właścicielem, nawet jeśli na innych zasadach, niż poprzednio, to też jednak na korzystnych. Nam przyświecała idea, by podtrzymać współpracę, tymczasem ów medialny szum skutecznie zniechęcił dewelopera do dalszej współpracy z Kolonią Artystów. Lament był chyba niepotrzebny, bo deweloper niestety miał prawo wyrzucić ludzi, których wcześniej zaprosił. A można było rozmawiać i przekonywać zamiast obrażać się i nasyłać dziennikarzy.
Zając: Ostatnio odwiedziłam moją starą pracownię, bo jedna z moich podopiecznych miała tam plener i zobaczyłam, że są wyburzone wszystkie ściany. Zostały jedynie korytarze i dzięki nim odnalazłam miejsce w którym spędzałam tyle czasu. A teraz studenci ASP odbywają tam plener. To już następna generacja. Oni mają na ciebie wyrąbane. Wchodzą na tę stocznię, wieszają sobie huśtawkę i nic ich nie obchodzisz. I dla mnie to też jest OK, choć pojawił się we mnie instynkt kombatanctwa. Dostrzegłam to samo u innych: “Bo ja tu jestem od 1999!”. Ale mnie to śmieszy. I tak naprawdę cieszę się, że wchodzą tu nowi ludzie i kompletnie nie przejmują się tymi, którzy byli przed nimi, tylko robią swoje rzeczy. Traktują cię jak jakiegoś dziada, co zaczyna marudzić o przeszłości. Teraz Ola Grzonkowska zorganizowała Graffest i weszli jeszcze inni artyści. Zupełnie inny target.
No ale to, że tu ma powstać jakieś centrum handlowe, to jest zupełnie chore!
Klaman: Ciągle uczymy się i zderzamy. Tu wciąż zmieniają się właściciele, zmieniają się plany. Jednak naszym sukcesem jest to, że najbardziej nietrafione pomysły ostatecznie nie są realizowane, poprawia się je. Byliśmy świadkami zdziwienia ludzi zaproszonych na organizowane u nas panele, którzy po raz pierwszy zetknęli się z sytuacją, w której się dzieli informacjami, dyskutuje, słucha innych, negocjuje pewne rzeczy i wybiera najlepsze rozwiązania, gdzie rozważa się decyzje z różnych punktów widzenia, a nie tylko z perspektywy urzędnika, którego jedynym horyzontem są jakieś ustawy, zaś on zza biurka decyduje o kształcie realnej przestrzeni. Ten brak dialogu, brak refleksji, brak kontroli ma swoje skutki. Wystarczy popatrzeć na wszystkie te nieszczęsne rozwiązania w mieście, które są rezultatem urbanistyki rodem z lat 70’. To kompletna arogancja urzędników. Bo dla urzędników inne rzeczy są ważne, a inne dla ludzi, którzy w tym mieście mieszkają. A jeszcze inne dla artystów, którzy przecież są tutaj codziennie. Pracują, organizują wydarzenia, koncerty, wystawy. Wiedzą o tym miejscu więcej, niż urzędnicy. Ale ich się kompletnie lekceważy.
Nam udało się jednak dobić do kilku właścicieli i przekonać ich o tym, że nasze działania są dla nich w pewnej mierze korzystne, bo też w takich kategoriach przedstawiamy nasze działania.
Szlaga: Dla mnie chyba na zawsze stocznia pozostanie Stocznią-Matką, bo mogłem się tu schować, tanio żyć, dokumentować dotykające ten obszar przemiany. I ważne też to, że w chwili startu, gdy nie miałem kasy, mogłem tutaj żyć i pracować nie przejmując się kosztami utrzymania w warunkach komercyjnych.


(Fragmenty wypowiedzi Romana Sebastyańskiego pochodzą z artykułu przygotowanego do publikacji Centrum Sztuki Współczesnej Łaźnia w Gdańsku, po konferencji "Kultura Rewitalizacji - Rewitalizacja Kultury" 2008: Sebastyański, R., Artystyczna Kolonizacja Gdańskich Stoczni)